poniedziałek, 13 lipca 2015

Cierpliwość popłaca

Abigail Sciuto zawsze wyróżniała się z tłumu i chociaż tam, gdzie się pojawiała wzbudzała nadmierne zainteresowanie (nosząc glany, czarne stroje i mając na ciele rozliczne tatuaże trudno się było dziwić, że na jej widok ludzie reagowali w różnoraki sposób), jednak nie miała zamiaru czegokolwiek w sobie zmieniać, gdyż zawsze wychodziła z założenia „jak ci się nie podoba to się nie patrz”. Niestety zazwyczaj Abby traktowano z dystansem, który bardzo często przejawiał się w jawną niechęć (bo goth jest zazwyczaj niedomytym ćpunem, który nie potrafi z sensem powiedzieć jednego zdania). To niewątpliwie krzywdzące traktowanie nie podłamało w dziewczynie hartu ducha ani nie pozbawiło jej pewności siebie, jednakże nawet ona miewała od czasu do czasu większe i mniejsze kryzysy. Wędrując po supermarkecie z kilkoma dolarami w portfelu zastanawiała się, co ona robi w tym miejscu
i czy czasem nie pora podkulić ogona i wrócić do domu. Kolejna rozmowa o pracę zakończyła się porażką, a pracodawcy zamiast przekonać się jak wartościowym jest człowiekiem z góry stawiali na niej kreskę, gdyż nie odpowiadał im jej wygląd. Z zamyślenia wyrwał ją jęk mężczyzny, w którego niepostrzeżenie weszła – zazwyczaj nie zachowywała się jak gapa, ale będąc we własnym świecie nie bardzo zwracała uwagę na otaczającą ją rzeczywistość.
- Bardzo pana przepraszam, nic się panu nie stało?
- Takie ładne i mądre dziewczęta powinny częściej we mnie wchodzić – staruszek się roześmiał – Tak wiem zabrzmiało to bardzo dwuznacznie.
- Pan profesor! Kogo jak kogo, ale pana się tu nie spodziewałam.
- Tak jak ja Ciebie, ale nie stójmy w przejściu bo nas zaraz zlinczują.
Spotkanie z profesorem Morrisem było jednym z najprzyjemniejszych zdarzeń, które przytrafiły się dziewczynie w ostatnim czasie. Wreszcie mogła się „wyspowiadać” komuś komu ufała i kto nie patrzył na nią z obrzydzeniem a widział w niej inteligentną młodą kobietę, która będąc pod jego skrzydłami należycie się rozwinęła. To dzięki wierze  profesora Abigail z wyróżnieniem ukończyła dwa kierunki studiów zdobywając nie tylko upragnione tytuły, ale także szacunek ludzi, w których towarzystwie przebywała.
Dziewczyna nawet nie przypuszczała, że to przypadkowe natknięcie się na profesora zmieni całe jej dotychczasowe życie. Kilka dni później siedząc na kanapie i przeliczając stan swoich finansów zaczęła sprawdzać pocztę i przy dwudziestej wiadomości mało się nie udławiła. Otóż została zaproszona na rozmowę kwalifikacyjną przez dyrektora Toma Morrowa, która mało tego miała się odbyć już jutro. Przez chwilę ogarnięta paniką, że nie jest przygotowana zaczęła przeklinać sama siebie za wybiórcze czytanie wiadomości. Ale przecież nie ma tego złego, co na dobre by nie wyszło, więc wziąwszy kilka głębokich oddechów uśmiechnęła się do swojego lustrzanego odbicia. W tej przełomowej chwili zaczęła wierzyć swojemu przeczuciu, a zapał, który zaczął jej wtedy towarzyszyć, stał się jej nieodłącznym atrybutem.
Dzień, w którym miało się rozegrać jej „być albo nie być” w Waszyngtonie okazał się ciepły
i słoneczny. Wchodząc do klimatyzowanego budynku NCIS na rękach Abby pojawiła się gęsia skórka, a wchodząc do przedsionka gabinetu dyrektora przez jeden krótki moment miała ochotę uciec stamtąd z krzykiem, ale siłą woli się powstrzymała i już po chwili siedziała w towarzystwie Toma. Dyrektor NCIS okazał się przemiłym mężczyzną, do którego sympatią Abby zapałała już po pierwszych pięciu minutach konwersacji. Jak się okazało to nie była tylko rozmowa o pracę. Godzinę później Abby założyła biały fartuch i rozpoczęła swoją przygodę z laboratorium, które wkrótce miało się przemianować na abbylatorium. Nie tylko wygląd ale i styl pracy Abigail był dość niekonwencjonalny. Już po chwili w całym pomieszczeniu rozbrzmiała głośna muzyka, a dziewczyna siedząc przy biurku zaczęła czytać leżące na biurku akta sprawy po czym zabrała się za analizowanie dowodów. Praca pochłonęła ją bez reszty więc dopiero, gdy muzyka ucichła zorientowała się, że nie jest sama.
- Możesz się skupić przy tym łomocie?
- Taki łomot pozwolił mi przetrwać na studiach więc do wszystkiego można się przyzwyczaić.
- Poznajcie się – Leroy Jethro Gibbs –  nasz najlepszy agent, panna Abigail Sciuto, która musi zabłysnąć żeby dostać tutaj pracę.
Abby odwróciła się od monitora i zamarła, w pewnej chwili zapominając o tym jak się oddycha. Przed nią stał siwowłosy mężczyzna o tak niebieskich oczach jakich jeszcze nigdy w życiu nie widziała. Pod jego koszulką rysowały się dobrze zarysowane mięśnie brzucha a sama jego osoba wzbudzała zarówno respekt jak i zupełnie inne (i zupełnie nie na miejscu) skojarzenia.
- Proszę tylko nie Abigail. Nie przepadam za swoim pełnym imieniem, które odziedziczyłam po niezbyt ulubionej babci. Wszyscy zwracają się do mnie Abby.
- Co masz Abbs? – na dźwięk głosu Gibbsa dziewczynę przeszedł nieznany dreszcz, po którym włosy na rękach stanęły jej dęba. Miał głęboki, męski głos, który dodawał aparycji całej jego osobie. Abby uśmiechnęła się próbując wejść na właściwy tok myślenia.
- Sprawa jest banalnie prosta, co nie znaczy, że mój poprzednik – jeśli będzie moim poprzednikiem nie miał tu niezłego burdelu. Ofiara miała we krwi digoksynę, którą otrzymuje się z wyciągu
z naparstnicy wełnistej i już 2 ng/ml we krwi to dawka śmiertelna. Zabójcą może być ktoś kto studiował medycynę więc szukajcie w tych kręgach.
- Dzięki Abbs, moim zdaniem zdałaś test celująco – Gibbs uśmiechnął się, a w chwili, gdy to zrobił dziewczyna poczuła rozchodzące się po całym ciele ciepło – nie wiedziała jeszcze, że miłość do tego mężczyzny będzie nieustannie jej towarzyszyć.

~ 20 lat później ~

- Jeśli chcesz zdążyć na swoją imprezę to się pośpiesz – Ziva zaczęła dobijać się do drzwi łazienki,
w której Abby zamknęła się pół godziny wcześniej.
- Spokojnie, mamy jeszcze czas. Poza tym muszę wyglądać olśniewająco jeśli chce powiedzieć Gibbsowi to, co chcę mu powiedzieć.
- Ty wiesz, że w tym momencie zabrzmiało to jak masło maślane?
- Mniejsza o większość.
W końcu drzwi łazienki się otworzyły a na widok przyjaciółki Ziva zamarła po czym szeroko się uśmiechnęła. Abby miała na sobie czarną sukienkę na ramiączkach, która nie dość, że eksponowała jej pokaźny biust to jeszcze zakrywała naprawdę niewiele, z czego kobieta była bardzo zadowolona.
- Wyglądasz …
- Czadowo, wiem. W końcu dziś mój wielki dzień. Wóz albo przewóz. Za długo trwa ta walka
w podchody. Nie uważasz?
- Wiesz, że trzymam kciuki, prawda?
Abby ścisnęła dłoń przyjaciółki i zabierając ze stolika torebkę wyszły z mieszkania. Klub, w którym Abbs postanowiła zrobić imprezę okazał się przytulną knajpką, a uginający się pod jedzeniem
i napojami wyskokowymi szwedzki stół utwierdził ją w przekonaniu, że miejsce to było strzałem
w dziesiątkę.
- Gdzie Ty jesteś? – mruknęła kobieta znad kieliszka i po raz setny rozejrzała się po sali, gdzie
w najlepsze urzędowali jej przyjaciele. Mimo, że zabawa zaczęła na dobre się rozkręcać Gibbsa jak nie było tak nie było. Lekki niepokój po następnej godzinie zaczął przeradzać się w panikę, która odbierała dziewczynie chęć do wszystkiego.
- Od kiedy rozmawiasz sama ze sobą? – nad jej głową rozbrzmiał głos, w którym zakochała się dwadzieścia lat wcześniej.
- Od kiedy to się spóźniasz?
- Miałem do załatwienia coś ważnego? Możemy porozmawiać na osobności?
- Tak, oczywiście.
Wstając od stolika Abby wyszła przed knajpkę. Pogoda nie zachęcała do nocnych pogaduszek, ale właśnie w tej chwili trafiła się doskonała okazja do tego, by wyznać mężczyźnie swoje uczucia. Odwracając się w jego kierunku, Abbs nie zdążyła wypowiedzieć słowa, gdy poczuła jak ramiona Jethra ściśle owijają się wokół jej ciała, a usta zmierzają w kierunku jej ust, by w końcu poczuć jak to jest być całowanym przez własnego szefa. Miękkość jego warg sprawiła, że pod dziewczyną autentycznie ugięły się kolana a świat niepokojąco zaczął wirować. Gdy w końcu Gibbs się od niej odsunął poczuła, że w jej dłoni spoczywa niewielkie pudełeczko.
- Najpierw otwórz, a później będziemy rozmawiać.
Zachęcona jego słowami kobieta otworzyła aksamitne pudełeczko, a jej oczom ukazało się złote serduszko. Biorąc je w dłoń zauważyła niewielki grawerunek, a jego teks przyprawił ją o szybsze bicie serca. Brzmiał on następująco „żyję tylko dla Ciebie, wiesz? Z wyrazami miłości – Jethro”. Wystarczyła sekunda, by Abby ponownie przywarła do jego ust. Dostała wszystko, o czym marzyła
i nic innego w tym momencie się nie liczyło.
- Wyprzedziłeś mnie – wydukała, gdy w końcu oderwała się od jego ust chcąc nabrać powietrza.
- Nie rozumiem.
- Kocham Cię Gibbs, kocham już od dwudziestu lat i dziś chciałam Ci to wyznać nie patrząc na konsekwencje.
- To najpiękniejsze co mogłem od Ciebie usłyszeć. Przepraszam, że tak długo mi to zajęło.
- Lepiej późno niż wcale.
            Nocną ciszę przerwał głośny śmiech Abby. Patrząc w niebieskie oczy zakochanego
w niej mężczyzny – jej mężczyzny – zrozumiała, że na ten właśnie moment warto było czekać tyle lat. Wiedziała także, że gdyby musiała czekałaby jeszcze dłużej. Bo u jej boku mógł być tylko Leroy Jethro Gibbs – jej Srebrny Lis.





niedziela, 14 września 2014

Koniec i początek ~ Part II ~


Abbs wysiadając na stacji w Stillwater poczuła swoiste dejavu. Poprzednim razem, gdy tu była Jack opowiadał jej historię tego miejsca wspominając pierwsze poważne spotkanie Shannon i Jethra. Mimowolnie jej wzrok padł na drewnianą ławkę, która od tylu lat była świadkiem pożegnań i powitań. Czy to była ta sama ławka będąca świadkiem rodzącej się miłości Gibbsa i jego pierwszej żony?
- Abbs, Ty wcale sobie nie pomagasz – mruknęła kręcąc głową i westchnęła.
Jej kiepskiego nastroju nie poprawił fakt, że przechodząc przez przejście została od stóp do głów zlana przez kałużę, w którą wjechał nadjeżdżający samochód.
- Teraz to na pewno nie wyglądam jak ktoś, kto mógłby zatrzymać Cię przy sobie – jęknęła wykręcając mokry podkoszulek.
Zatrzymując się przed sklepem ścisnęło ją za serce. Szyby zabite deskami, drzwi zamknięte na głucho i przeraźliwa cisza świadczyły o fakcie, że nie tylko nie ma tu Jack’a ale i Gibbsa. Rozglądając się za samochodem pokręciła głową i zrezygnowana usiadła na schodach.
- Pięknie! Jestem mokra, zmarznięta, do domu daleko a jego nie ma. Czy może być jeszcze gorzej?
Okazało się, że mogło. Od podwórka dochodziło miarowe łomotanie jakby ktoś próbował dostać się od tyłu do sklepu. Wiedziona ciekawością dziewczyna chwyciła stojącą przy śmietniku metalową rurkę i wyskoczyła na potencjalnego włamywacza.
- Hej! Rzuć to i odejdź od drzwi. Ja.. jestem uzbrojona – krzyknęła by dodać sobie odwagi, ale gdy tylko zobaczyła twarz owego jegomościa zaczęła krzyczeć w niebogłosy, puszczając swoją „broń”.
- Abby uspokój się, proszę. Dziecko drogie, bo ściągniesz mi na głowę całe Stillwater.
- Ja chyba zwariowałam – spojrzała na mężczyznę z wyraźnym niepokojem. – Ale nie jesteś duchem?
- Wszystko Ci wyjaśnię, tylko otworzę te cholerne drzwi. Miałem tu klucz, ale po moim, mojej… Jethro chyba go zabrał.
- Źle się do tego zabierasz – po krótkim wahaniu podeszła do Jack’a – bo to był on we własnej osobie i pochylając się nad zamkiem wyjęła z włosów swoją czarną spinkę by po chwili otworzyć wejście do kuchni. – Nie pytaj – mruknęła wchodząc do środka.
Miło było założyć suche rzeczy (jeszcze milej, bo były to ubrania Jethra przesiąknięte jego zapachem i usiąść z kubkiem gorącej herbaty przed kominkiem w towarzystwie niedoszłego teścia. Przez chwilę słychać było tylko popijanie ciepłego napoju, ale Abbs w końcu ją przerwała.
- Dlaczego?
- To zaczęło się pół roku temu. Nigdy w Stillwater nie było oprychów ani rzezimieszków. Do czasu, gdy sprowadziła się tu rodzina Pirellich. Zastanawiające było to, że razem mieszkało czterech mężczyzn i ani jednej kobiety. Powoli zaczęli pobierać haracz od wszystkich sklepikarzy. Tym, którzy się buntowali demolowali sklepy i zastraszali rodziny. Szeryf do dziś chodzi o lasce tak go urządzili. Obiecałem sobie, że ze mną nie pójdzie im tak łatwo, bo mnie nie mogli zastraszyć. Do czasu, gdy przynieśli mi zdjęcie Twoje i Jethra. Nie wiem skąd je mieli, ale nie chciałem się poddać i dlatego wymyśliłem tą szopkę. Gdyby uwierzyli, że jestem martwy nic by wam się nie stało.
- Dlaczego nic nie powiedziałeś?
- Nie chciałem zawracać wam głowy swoimi problemami.
- Tato, do diabła!
- Przepraszam. Teraz wiem, że to była głupota. Przepraszam..
Abbs patrząc w szklące się oczy ojca poczuła jak zaczynają atakować ją wyrzuty sumienia. Ona i Gibbs byli tak zajęci sobą, że nie zwracali uwagi na to, co dzieje się wokół. Wybierając numer Jethra złapała ojca za rękę i uśmiechnęła się pocieszająco, bo tylko tyle mogła zrobić. Tymczasem ani ona ani Senior nie zorientowali się, że od kilkunastu minut ich rozmowie przysłuchiwał się Leroy. Dopiero słysząc dźwięk jego telefonu Abby odwróciła głowę i w porę znalazła się przy słabnącym Gibbsie łapiąc go w swoje ramiona.
Dopiero po dwóch godzinach Jet był w stanie cokowiek powiedzieć i to i dziwo nie były słowa wyrzutu skierowane do Jack’a.
- Tak się cieszę, że Cię nie straciłem. Tym razem już mi nie odmówisz, zamieszkamy razem.
- Tak bardzo Cię przepraszam, synu. Od razu mogłem się domyśleć, że moje zachowanie przysporzy więcej złego niż dobrego.
- Każdy się myli. Nawet ja. – spojrzał na Abby i złapał ją za rękę. – Wybaczysz i zechcesz mnie a raczej nas z powrotem?
- Nie umiałabym bez was żyć.
Mimo wszystko była to pouczająca lekcja. Jackson nauczył się, że prośba o pomoc a zwłaszcza najbliższych nie jest ujmą na honorze. Gibbs, że jego laborantka jest zdolna do największych poświęceń jeśli chodzi o dwóch upartych, starych osłów. Natomiast Abby, że oprócz własnego związku miała jeszcze innych bliskich ludzi, o których należało dbać bez względu na wszystko. Co do rodziny Pirelli, Jethro postarał się by na stałe opuścili Stillwater nigdy więcej nie nękając mieszkańców jego rodzinnego miasta.


poniedziałek, 8 września 2014

Koniec i początek ~ Part I ~

King odebrał Abby z lotniska kilka minut po godzinie trzynastej. Nie ukrywał, że jej przylot do rodzinnego Nowego Orleanu był dla niego niespodzianką, gdyż ostatni raz zawitała tutaj z okazji ślubu swojego brata (czyli jakieś dziesięć lat temu). Z rozmowy telefonicznej jaką przeprowadzili poprzedniego dnia jasno wynikało, że dziewczynie posypał się związek i potrzebowała odpoczynku.
- Jak minął lot?
- Gibbs mnie rzucił.
Oboje równocześnie wypowiedzieli to, co mieli na myśli i na twarzy kobiety pojawił się słaby uśmiech.
- Widzę, że nic się nie zmieniło. Wkrótce znów będziemy kończyć za siebie zdania – westchnęła.- Lot przespałam, więc pamiętam tylko moment startu. Co do drugiego wolałabym o tym nie mówić, ale jak już muszę to najpierw wpraw mnie w stan upojenia alkoholowego.
- To się da załatwić.
Zatrzymali się w mieszkaniu Pride’a. Abbs dostała osobny pokój z dostępem do łazienki i wcale nie zamierzała się burzyć z tego powodu (King dobrze wiedział, że nie lubiła być traktowana z honorami), bo znając chatakter jej gospodarza - protestami i tak nic by nie wskórała. Poza tym to właśnie w tym miejscu czuła się sobą. Nie musiała udawać ani nic ukrywać – dlatego to właśnie Pride’a poprosiła o dach nad głową a nie własnego brata.
- Więc dlaczego? – podał jej drinka siadając naprzeciwko i uważnie się w nią wpatrując.
- Podobno jestem dla niego za młoda i podobno zniszczy mi życie.
- To do niego podobne. Nie wiem czy zauważyłaś, ale Gibbs boi się żyć i boi się być szczęśliwym.
- Dzięki za pocieszenie – mruknęła podstawiając mu szklankę, która natychmiast się zapełniła.
- Zakochałaś się we wraku człowieka.
- Wiem i co najlepsze w tym wszystkim.. myślałam, że owy wrak zakochał się też we mnie.
Poszli spać o brzasku. Abby doprowadzona do łóżka padła na nie jak długa i od razu zapadła w sen. Dwayne zadbał, by dziewczyna miała przy łóżku wodę i udając się na spoczynek zaczął się zastanawiać jak ma jej pomóc.
Następne kilka dni upłynęło Abbs na przypominaniu sobie starych zakątków z rodzinnego miasta. Zmiany goniły zmiany, ale kilka rzeczy pozostało takimi jakimi zapamiętała je z dzieciństwa. Siedząc na złomowisku swojego wuja, nie mogła nie czuć ducha przeszłości unoszącego się nad nim niczym stary, dobry przyjaciel. To właśnie w tym miejscu zrodziła się jej miłość do wszelakich analiz i doświadczeń chemicznych, która z biegiem lat  doprowadziła ją do miejsca, które uważała za swój dom i gdzie zostawiła swoje serce.
Wieczorem po raz pierwszy od chwili wyjazdu  włączyła telefon komórkowy. Ogrom wiadomości do odsłuchania z początku ją przeraził, ale skrupulatnie się tym zajęła. Spośród wszystkich głosów tylko jeden faktycznie zdołał ją zaniepokoić – głos Tima. Brzmiał smutno chociaż Abby dobrze wiedziała, że przyjaciel stara się to zatuszować. Zbyt dobrze go znała, by dać się na to nabrać. Wychodząc na balkon niezwłącznie wybrała numer Timothy’ego, który zgłosił się dopiero za trzecim razem.
- Byłem pod prysznicem, Abbs.
- Sam czy z kimś?
- Za wścibstwo powinnaś dostać medal – byłem sam.
- Tim, co się stało? – spoważniała.
- Nic, a co miało?
- Starasz się „zabić” mnie ironią pomieszaną z udawanym optymizmem, ale Twój głos ma drugie dno i ja to słyszę.
- No cóż – zawahał się. – Wolę żebyś dowiedziała się ode mnie. Jackson Gibbs miał zawał. Niestety nie udało się go uratować. Przykro mi, Abby. Wiem jak go lubiłaś.
Wiadomość o śmierci Jack’a tak nią wstrząsneła, że przez chwilę w ogóle straciła kontakt z rzeczywistością. To on był dla niej podporą, gdy walczyła o miłość Jethra. To on pierwszy wiedział o tym, że się w końcu zeszli i od razu zaczął nazywać ją synową okazując tym pełną akceptację dla wyboru swojego jedynego dziecka.  W końcu to jemu pierwszemu Abby wypłakała się do słuchawki, gdy Gibbs z nią zerwał słysząc słowa współczucia i otuchy. „Leroy jeszcze się opamięta”. Słowa Seniora zabrzmiały w jej uszach nagle i niespodziewanie, co dało początek strumieniowi łez płynącemu po jej twarzy. Wtedy właśnie pomyślała o Jethro – zmagającym się samotnie ze stratą mężczyźnie, którego kochała nad życie. Wiedziała też co musi zrobić czy miało mu się to podobać czy nie.


~ C.D.N~

środa, 3 września 2014

Rzysmkie "wakacje" Part III



Abigail ogarnęła prawdziwa niemoc twórcza. Doskwierał jej nie tylko brak Jethra, ale i swojego laboratorium. „Makaroniarze” starali się być pomocni, ale nie nadążali za jej trybem pracy  więc tak naprawę tylko przeszkadzali przez co dziewczyna była coraz bardziej nerwowa. Nie pomagały codzienne, godzinne rozmowy z Gibbsem. Tęsknota była silniejsza niż cokolwiek innego. Jethro widział jak bardzo Abby się męczy. Jemu samemu też nie było łatwo, a złość ku zgrozie Abbs wyładowywał na zespole.
- Oni nie są niczemu winni…
- Wiem.
- To dlaczego?
- Nie ma Ciebie i nie ma mi kto nagadać do słuchu, bo wszyscy się boją.
I tym razem połączenie urwało się szybciej niż się zaczęło. Prośby kobiety o stałe łącze internetowe spęzły na niczym, co było kolejnym powodem do frustracji (jakby ich ostatnimi czasy miała za mało). Zamykając ze złością laptopa, podeszła do łóżka i kładąc się na nim (nie racząc nawet przebrać się do spania) pogrążyła się w ponurych myślach.

2 wrzesień

Dzień urodzin Gibbsa zapowiadał się dość spokojnie.Jak co roku zamierzał je spędzić w piwnicy z butelką burbonu i szkicownikiem, dlatego nie był zachwycony, gdy Ducky uparł się, że ma przyjechać do niego na kolację. Nie mógł jednak odmówić przyjacielowi, dlatego o dwudziestej pojawił się pod jego domem. Pierwszą rzeczą jaka rzuciła się mu w oczy były pół otwarte drzwi i ciemność, która ziała z korytarza. Zaniepokojony wyciągnął siga i pchnąwszy je  znalazł się w środku próbując cokolwiek dopatrzyć. Chwilę później zapaliło się światło, po czym nastąpiło gromkie sto lat. Tim, Tony, Ziva i Duck stojąc w salonie pod wielkim transparentem „Wszystkiego dobrego szefie” podsuwali w jego stronę urodzinowy tort.
- No dalej Jethro, schowaj pistolet, wypowiedz życzenie i dmuchaj.
- Nie spodziewałem się…
- Na tym właśnie polegają niespodzianki, szefie.
Wzrok Gibbsa powędrował po zebranych. To była jego rodzina, chociaż bez najważniejszego jej członka. Pochylając się nad  tortem zdmuchnął świeczki, a gdy się wyprostował poczuł, że wokół jego ciała owijają się dwa drobne ramiona.
- Wszystkiego najlepszego, Gibbs – mruknęła Abby tuląc się do niego tak jakby zaraz miał zniknąć.
- Powinienem częściej dmuchać świeczki na tortach, skoro moje życzenia tak szybko się spełniają. Poza tym nie miałem pojęcia, że Ty też masz zdolności teleportacji – roześmiał się całkowicie odprężony  i biorąc ją w ramiona wpił w jej usta nie bacząc na fakt, że wszyscy patrzą na nich jak zaczarowani.
- Nigdy więcej takiej rozłąki.
- Nigdy więcej – powtórzyła za nim Abbs.
Tego wieczoru mieli dwa powody do świętowania. Pierwszym były urodziny Gibbsa, które jak się okazało planowała Abby, chociaż odległość, która dzieliła ją od D.C uniemożliwiła brania udziału w przygotowaniach. Drugim – ujawnienie ich związku, co wszyscy skwitowali tylko jednym zdaniem „Nareszcie, lepiej późno niż wcale.”

The end

Rzymskie "wakacje" Part II



- Włączcie to światło! Jak złapię tego, który bawi się prądem to zrobię mu takie „doświadczenie” życie, że nigdy więcej nie dotknie kontaktu!
- Abbs, kochanie – spokojny głos Gibbsa i jego dotyk wyrwały dziewczynę z półsnu, w którym do tej pory była pogrążona.
- Gibbsey? – usiadła na łóżku i zorientowała się, że to, co uważała za światło było w rzeczywistości promieniami słonecznymi wpadającymi do pokoju przez otwarte drzwi balkonowe – chyba się wygłupiłam, co?
Gibbs pokręcił głową i dostał tak nagłego ataku śmiechu widząc jej minę, że jedynym  wyjściem (z którego oczywiście skorzystał) było przyciągnięcie do siebie jej twarzyczki i obcałowanie każdego jej skrawka.
- I jeszcze perfidnie się ze mnie naśmiewasz – nie pozostając mu dłużna, ugryzła go delikatnie w brodę i owinęła się jego ramionami.
- Dobrze spałaś?
- Szczerze? Dopiero przy Tobie odkryłam co to znaczy się wysypiać.
- Cała przyjemność po mojej stronie – mruknął jej do ucha, co miało świadczyć, że szybko nie opuszczą hotelowego pokoju.
Wieczne Miasto musiało poczekać do wieczora, by przywitać swoim pięknem Abby i Jethra. Przechadzając się nieśpiesznie po wąskich uliczkach przylegali do siebie tak ściśle, że zdawać by się mogło, że są spojeni jakąś nierozerwalną nicią.
- Dziękuję Ci, Jethro.
- To ja dziękuję Tobie.
- Dziwie się czuję jak tak sobie wzajemnie dziękujemy. Chodzi mi o to, że..
Gibbs biorąc ją w ramiona wpił się czule w jej usta, dając do zrozumienia, że doskonale wie o co jej chodzi. Oboje wiele razy rozmawiali o tym, że miłości nie powinno składać się dziękczynnych hołdów – ich jedynym obowiązkiem było o nią dbać i ją pielęgnować.
- I to jest w tym wszystkim najlepsze. Znasz mnie tak dobrze, że czasem czuję się tak jakbyś czytał mi w myślach.
- Odezwała się ta, co nie czyta w moich.
- Mnie tam wygodnie w Twojej głowie – parsknęła śmiechem, a chwilę później puściła się biegiem w dół uliczki. – Złap mnie jeśli potrafisz! – zawołała za nim wciąż głośno się śmiejąc.
Niewiele myśląc, Jet popędził za dziewczyną, ale „włączając” swój wojskowy zmysł orientacji w terenie skręcił uliczkę wcześniej niż oczekiwała tego Abbs, która nagle straciła go z oczu. Wyciągając z kieszeni telefon już miała zamiar wybrać jego numer, gdy poczuła, że unosi się do góry.
- I Ty mi chciałaś zwiać?
- Kochanie, to wszystko co o Tobie mówią jest prawdą! Potrafisz się materializować! Ale nie martw się, nie wydam Cię gościom ze strefy 51.
Gibbs spojrzał na kobietę i ponownie zaczął się śmiać. Było to o tyle dziwne, że każdy kto go znał lub o nim słyszał uważał, że poczucie humoru to on ma mniejsze niż zero.
- Musisz śmiać się częściej.
- Tak Ci się to podoba?
- Rysy Ci łagodnieją, wiesz?
- Tylko nie mów tego głośno, bo ucierpi moja reputacja.
- No tak, mój zimny drań – pogłaskała go po twarzy i uśmiechnęła się delikatnie.
Fontanna di Trevi oświetlona blaskiem neonowych lamp stanowiła wieczorne centrum romantyzmu. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć przechadzały się zakochane i wpatrzone w siebie pary. Wśród nich i ich dwoje. Tak różni, a jednak tworzący tak doskonale dobraną parę. Stojąc plecami do fontanny, Abby zamknęła oczy i wrzuciła do niej monetę. Nie wierzyła w takie rzeczy, ale skoro tradycja nakazywała złożyć u „stóp” fontanny swoje marzenie to i ona tak zrobiła. Czując jak silne ramiona Gibbsa owijają się wokół niej jak ochronna bariera, kobieta stwierdziła, że tak naprawdę wszystko czego pragnęła się już sprawdziło. Jej rozmyślania przerwał dźwięk dzwoniącego telefonu. Nagły chłód jaki poczuła, gdy Jet się od niej odsunął spotęgował się, gdy zobaczyła jak zmienia się jego wyraz twarzy podczas owej telefonicznej rozmowy.
- Co się stało? Zapytała, gdy tylko schował telefon.
- Muszę wracać do D.C, za dwie godziny mam samolot.
- Dlaczego mówisz tylko w liczbie pojedynczej?
- Bo tylko ja wracam. Sprawa dotyczy amerykańskich i włoskich żołnierzy stacjonujących razem w Iraku. Z tego, co dyrektor mi powiedział to Włosi nie są skorzy do udostepnienia nam dowodów i prosił żebyś miała na wszystko oko.
- Ale skąd on wie, że ja i Ty, że my…
- On wie więcej niż nam się wydaje – westchnął Gibbs.
Godzinę później stojąc samotnie na lotnisku, Abbs nie mogła i nawet nie starała się za bardzo ukryć płynących po jej policzkach łez. Widząc jej płacz, Jethro przeskoczył przez barierki oddzielające terminal od reszty lotniska  i podbiegając do niej wtulił ją w swoje ramiona.
- Kocham Cię Abby – mruknął przytulając czoło do jej czoła. – Niedługo się zobaczymy i wszystko wróci do normy.
- Obiecujesz?
- Przysięgam.
Ich pocałunek przerwało wywoływanie Gibbsa do odprawy. Rzucając ostatnie spojrzenie na swoją dziewczynkę, odwrócił się i podchodząc do wskazanego stanowiska wkrótce zniknął na płycie lotniska.

~ C.D.N~