Abbs wysiadając na
stacji w Stillwater poczuła swoiste dejavu. Poprzednim razem, gdy tu była Jack
opowiadał jej historię tego miejsca wspominając pierwsze poważne spotkanie
Shannon i Jethra. Mimowolnie jej wzrok padł na drewnianą ławkę, która od tylu
lat była świadkiem pożegnań i powitań. Czy to była ta sama ławka będąca
świadkiem rodzącej się miłości Gibbsa i jego pierwszej żony?
- Abbs, Ty wcale sobie
nie pomagasz – mruknęła kręcąc głową i westchnęła.
Jej kiepskiego nastroju
nie poprawił fakt, że przechodząc przez przejście została od stóp do głów zlana
przez kałużę, w którą wjechał nadjeżdżający samochód.
- Teraz to na pewno nie
wyglądam jak ktoś, kto mógłby zatrzymać Cię przy sobie – jęknęła wykręcając
mokry podkoszulek.
Zatrzymując się przed
sklepem ścisnęło ją za serce. Szyby zabite deskami, drzwi zamknięte na głucho i
przeraźliwa cisza świadczyły o fakcie, że nie tylko nie ma tu Jack’a ale i
Gibbsa. Rozglądając się za samochodem pokręciła głową i zrezygnowana usiadła na
schodach.
- Pięknie! Jestem mokra,
zmarznięta, do domu daleko a jego nie ma. Czy może być jeszcze gorzej?
Okazało się, że mogło.
Od podwórka dochodziło miarowe łomotanie jakby ktoś próbował dostać się od tyłu
do sklepu. Wiedziona ciekawością dziewczyna chwyciła stojącą przy śmietniku metalową
rurkę i wyskoczyła na potencjalnego włamywacza.
- Hej! Rzuć to i odejdź
od drzwi. Ja.. jestem uzbrojona – krzyknęła by dodać sobie odwagi, ale gdy
tylko zobaczyła twarz owego jegomościa zaczęła krzyczeć w niebogłosy,
puszczając swoją „broń”.
- Abby uspokój się,
proszę. Dziecko drogie, bo ściągniesz mi na głowę całe Stillwater.
- Ja chyba zwariowałam
– spojrzała na mężczyznę z wyraźnym niepokojem. – Ale nie jesteś duchem?
- Wszystko Ci wyjaśnię,
tylko otworzę te cholerne drzwi. Miałem tu klucz, ale po moim, mojej… Jethro
chyba go zabrał.
- Źle się do tego
zabierasz – po krótkim wahaniu podeszła do Jack’a – bo to był on we własnej
osobie i pochylając się nad zamkiem wyjęła z włosów swoją czarną spinkę by po
chwili otworzyć wejście do kuchni. – Nie pytaj – mruknęła wchodząc do środka.
Miło było założyć suche
rzeczy (jeszcze milej, bo były to ubrania Jethra przesiąknięte jego zapachem i
usiąść z kubkiem gorącej herbaty przed kominkiem w towarzystwie niedoszłego
teścia. Przez chwilę słychać było tylko popijanie ciepłego napoju, ale Abbs w
końcu ją przerwała.
- Dlaczego?
- To zaczęło się pół
roku temu. Nigdy w Stillwater nie było oprychów ani rzezimieszków. Do czasu,
gdy sprowadziła się tu rodzina Pirellich. Zastanawiające było to, że razem
mieszkało czterech mężczyzn i ani jednej kobiety. Powoli zaczęli pobierać
haracz od wszystkich sklepikarzy. Tym, którzy się buntowali demolowali sklepy i
zastraszali rodziny. Szeryf do dziś chodzi o lasce tak go urządzili. Obiecałem
sobie, że ze mną nie pójdzie im tak łatwo, bo mnie nie mogli zastraszyć. Do
czasu, gdy przynieśli mi zdjęcie Twoje i Jethra. Nie wiem skąd je mieli, ale
nie chciałem się poddać i dlatego wymyśliłem tą szopkę. Gdyby uwierzyli, że
jestem martwy nic by wam się nie stało.
- Dlaczego nic nie
powiedziałeś?
- Nie chciałem zawracać
wam głowy swoimi problemami.
- Tato, do diabła!
- Przepraszam. Teraz
wiem, że to była głupota. Przepraszam..
Abbs patrząc w szklące
się oczy ojca poczuła jak zaczynają atakować ją wyrzuty sumienia. Ona i Gibbs
byli tak zajęci sobą, że nie zwracali uwagi na to, co dzieje się wokół.
Wybierając numer Jethra złapała ojca za rękę i uśmiechnęła się pocieszająco, bo
tylko tyle mogła zrobić. Tymczasem ani ona ani Senior nie zorientowali się, że
od kilkunastu minut ich rozmowie przysłuchiwał się Leroy. Dopiero słysząc
dźwięk jego telefonu Abby odwróciła głowę i w porę znalazła się przy słabnącym
Gibbsie łapiąc go w swoje ramiona.
Dopiero po dwóch
godzinach Jet był w stanie cokowiek powiedzieć i to i dziwo nie były słowa
wyrzutu skierowane do Jack’a.
- Tak się cieszę, że
Cię nie straciłem. Tym razem już mi nie odmówisz, zamieszkamy razem.
- Tak bardzo Cię
przepraszam, synu. Od razu mogłem się domyśleć, że moje zachowanie przysporzy
więcej złego niż dobrego.
- Każdy się myli. Nawet
ja. – spojrzał na Abby i złapał ją za rękę. – Wybaczysz i zechcesz mnie a
raczej nas z powrotem?
- Nie umiałabym bez was
żyć.
Mimo wszystko była to
pouczająca lekcja. Jackson nauczył się, że prośba o pomoc a zwłaszcza
najbliższych nie jest ujmą na honorze. Gibbs, że jego laborantka jest zdolna do
największych poświęceń jeśli chodzi o dwóch upartych, starych osłów. Natomiast
Abby, że oprócz własnego związku miała jeszcze innych bliskich ludzi, o których
należało dbać bez względu na wszystko. Co do rodziny Pirelli, Jethro postarał
się by na stałe opuścili Stillwater nigdy więcej nie nękając mieszkańców jego
rodzinnego miasta.